Po linie do kłębka – do formy, miłości i przywództwa.

 
Dzieci rozwijają różne umiejętności w różnym tempie. 

Jedne w te pędy zaczynają składać sensowne zdania, precyzyjnie posługują się kredką czy nożyczkami, szybciej niż rówieśnicy wprowadzają do obiegu literkę „r” co oczywiście nie zawsze wychodzi na dobre, bo jeżeli rodzice zwykli soczyście się wysławiać w domowym zaciszu to jest wielce prawdopodobne, że część tych soczystości wypłynie z dobitnym akcentem na „rrrrr” gdzieś na forum. Są też takie dzieci, które niekoniecznie spieszą nam z pokazaniem swoich umiejętności jako mówcy, ale za to motorycznie robią w rozwoju kroki milowe. Są oczywiście i takie, którym ogólnie rzecz biorąc nie spieszno do wyczynów w jakimkolwiek obszarze, ale powoli rozwijają swój plan. Po prostu każdy człowiek ma swoje tempo. 

Ja tu dzisiaj nie tyle o rozwoju, co o konsekwencji, o której łatwiej mi będzie opowiedzieć po powyższym wstępie. 

Mam dwoje dzieci. Takich zupełnie różnych pod każdym względem. Zaczęli od tego, że jedno urodziło się dziewczynką, a drugie chłopcem, ale na tym nie poprzestali. Amelka późno zaczęła chodzić, stanęła o własnych nogach bez pomocy jak miała rok z małym hakiem. Zawsze była nad wyraz ostrożna, może nawet trochę bojaźliwa, więc kaskaderskie popisy nie dla niej. Za to buzia jej się nie zamykała. Do tego mówiła całkiem sensownie i bardzo wcześnie zaczęła – nie zawsze ku mojej uciesze, bo mówiła naprawdę dużo, używając przy tym wysokich dźwięków. Opanowała nożyczki mając dwa lata i bardzo przykładała się do kolorowania. 

Gabryś odwrotnie – szybko zaczął chodzić, właściwie w tym samym czasie biegać, po jego żywych reakcjach na znalezione przedmioty widziałam, że to ten typ chłopa co to jeszcze impuls nerwowy dobrze się nie przemieścił, a reakcja już była. Z mówieniem nie było źle, ale zaczął później od Amelki i mniej wyraźnie, bo nie miał czasu na „głupoty”. Musiał eksplorować.

Te różnice widać do dziś i z pewnością jeszcze długo długo będą widoczne. Może nawet zawsze. Nawet na pewno 🙂

Przypomina mi się teraz mój ostatni pobyt z dziećmi w Magicznych Ogrodach. Po dwóch godzinach szaleństw gdzie tylko się dało trafiliśmy na piaszczysty plac zabaw. Stała tam drewniana konstrukcja ze wspinaczką i zjeżdżalnią. Żeby przemieścić się na górze od punktu wejścia do zjeżdżalni trzeba było przejść po linie, oczywiście z możliwością trzymania się rękami. Gabryś przebiegł bezszelestnie, pozostałe dzieci również, a Amelka zablokowała się na wejściu i zaczęła krzyczeć, że się boi i że nie przejdzie. Trochę z tymi moimi dziećmi czasu spędzam, i na tyle już je znam, że pewne sygnały jestem w stanie odczytać między wierszami. Amelia się drze jak dzika, a ja czytam coś w stylu „boję się, ale jednak chciałabym spróbować”. Postanawiam stanąć na wysokości zadania i wygłosić córce mowę motywacyjną. Nasze zmagania trwały jakieś pół godziny. W między czasie wiele dzieci przebiegało przez tę linę. Ani razu nie powiedziałam czegoś w stylu „patrz, inne dzieci się nie boją, a ty już taka duża i nie przejdziesz?”. Takich psikusów dzieciom nie róbmy, bo zawstydzanie zawsze procentuje i niestety nie w tym pożądanym kierunku. Powiedziałam, że jeśli nie czuje się na siłach to zawsze może zrezygnować i naprawdę nic się nie wydarzy. Najwyżej spróbujemy następnym razem. Powiedziałam też, że jeżeli bardzo chce to warto spróbować, tym bardziej, że jestem i będę ją asekurować. Obiecałam, że nic jej się nie stanie. Czekałam cierpliwie, co uwierzcie, nie jest moją mocną stroną, ale są sytuacje, w którym naprawdę warto. Amelka w końcu przeszła. Nieśmiało, głośno werbalizując swój strach i stąpając niepewnie, ale przeszła. Później jeszcze raz i jeszcze i jeszcze. Za każdym razem pewniejsza, uśmiechnięta i dumna. Powiedziałam jej, że ludzie często boją się robić nowe rzeczy. Z różnych względów. Czasem widzą, że inni są w tym biegli i zwyczajnie wstydzą się pokazać swoje niedoskonałości, czasem z obawy, że to przyniesie im szkodę, niekiedy jest to strach przed porażką, ale schemat zdobywania nowej umiejętności zawsze jest ten sam – cierpliwe powtarzanie czynności, ale przede wszystkim odwaga, żeby nie zrezygnować na starcie. U dzieci bardzo często tożsame z odwagą jest wsparcie rodzica.

Naszło mnie na takie refleksje po obejrzeniu rozmowy Toma Bilyeu z Simonem Sinekiem o miłości i przywództwie. Simon odkrywa przed nami coś, co z jednej strony wydaje się być tak oczywiste, a z drugiej tak bardzo odkrywcze kiedy ludzie o tym słyszą. Każda dziedzina naszego życia wymaga WYTRWAŁOŚCI. Gość programu Toma Bilyeu podaje prosty przykład. Pewnego dnia postanawiasz sobie, że zrobisz formę. Idziesz na siłownię. Ćwiczysz. Wracasz do domu, patrzysz w lustro i nic. Następnego dnia idziesz ponownie. Ćwiczysz. Wracasz do domu, patrzysz w lustro, a tam znowu nic. Czy to oznacza, że treningi nie działają? Nie. To oznacza, że do osiągnięcia swojego celu potrzebujesz systematyczności i wytrwałości. Małych kroków. Możesz spędzić na siłowni dwanaście godzin jednorazowo i to nie przyniesie takich efektów jak te dwanaście godzin rozłożone w czasie. Analogicznie jest z miłością, o czym również wspomina Sinek. Podarowanie kobiecie kwiatów i zabranie jej do kina nie spowoduje, że między Wami pojawi się miłość. Do tego też potrzeba czasu i wytrwałości. Oczywiście nikt tej miłości nie zagwarantuje, nikt też nie powie, w którym momencie ona się pojawi, ale to nie znaczy, że od razu mamy rezygnować. 

W przywództwie panuje to samo prawo – wytrwałość i małe kroki prowadzą do zrobienia „przywódczej formy”. 

To co mnie w kontekście rozwoju naszych dzieci w dzisiejszych czasach niepokoi to fakt, że po prostu dajemy im za dużo RZECZY. Zabawki są często tanie i wszechobecne, więc jak można w takiej sytuacji za parę złotych nie kupić dziecku chwilowego „szczęścia”. Bajki mogą obejrzeć w każdej chwili, można je zatrzymać, przewinąć czy włączyć jeszcze raz. Pamiętacie, że kiedyś na bajkę czekało się aż do wieczora albo do weekendu? Medialny przekaz jaki jest im serwowany to rzecz kolejna. Pewnie zupełnie nieświadomie, ale jednak na dużą niekorzyść dla wartości, o jakich wspomniałam. Bardzo popularne stały się teraz filmy nagrywane przez dzieci (oczywiście przy pomocy rodziców), w których bohaterowie jak za dotknięciem magicznej różdżki dostają zabawki i słodycze w nielimitowanych ilościach. Świat jak z bajki. Ja po takim seansie słyszę później przez pól dnia „Mamo, a kiedy kupimy medżipopsy”, „mamo, a kupisz mi pieska czi czi ?” „Mamo, a czemu my mamy taki mały basen, a Diana ma taki ogromny”, „nie podoba mi się ten dmuchany jednorożec, głupi jest, na jutubie były inne” etc.. Naszym zadaniem jest jednak pokazać, że to co widzimy w mediach to nie jedyna rzeczywistość. Nauczyć, że w życiu trzeba zapracować na rzeczy, które są dla nas ważne, że budowanie relacji to nie kupowanie najnowszych zabawek, ale wspólna zabawa i kreatywność. Puentując już – pamiętajmy, że wszystko jest dla ludzi, ale naszym obowiązkiem jako rodziców jest zadbać o właściwe proporcje. Dla mnie w życiu przyświeca jedzeniowa zasada 80/20, czyli 80 % zdrowych i zbilansowanych posiłków, a 20% na „łakoci”, czyli tzw. co się chce. Jak damy Bąbelkom mocne fundamenty to czemu by nie pozwolić na „po prostu przyjemności” 🙂

Źródło:

Zostaw komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *